Soul kitchen, Niemcy 2009
Dość długo zajęło mi się wybranie na ten film. Nie tylko z przyczyn obiektywnych, ale też ponieważ nie do końca jestem przekonany do twórczości Fatiha Akina. Bardzo podobnie długo – i niczym kot do jeża podchodziłem do jego najsłynniejszego filmu, czyli „Głową w mur”. Który i owszem, był kawałkiem całkiem interesującego kina, ale chyba nie warty tego kilkukrotnego wybierania się do kina i oglądania kilku niezbyt interesujących obrazów zamiast. Tutaj co prawda prób było mniej, ale zanim zobaczyłem ten obraz minęło ponad półtorej miesiąca od premiery. I nie warto było tyle czekać.
Bowiem jest to zwykły filmowy fastfood. Może bardziej Burger King niż McDonalds – ale wciąż ten sam poziom. Scenariusz składa się ze sporej ilości stereotypów, wszystko schematycznie podąża do bardzo trywialnego finiszu, który może nie jest zbyt realistyczny – ale za to przyjemnie się go ogląda. Można by powiedzieć że jest to idealny film na weekendowe popołudnie, na poobiedni relaks. Troszkę szkoda – bo czytając lekko zakręconą ulotkę, oraz mając okazję do zapoznania się z wywiadami reżyser, który wspominał o oderwaniu się od tureckich tematów, i o niepewności z tym związanej.
A historia jest na tyle uniwersalna – że niezależnie od tego czy główny bohater popija metaxę, piwo czy cokolwiek tam modne jest w Istambule – to nic w niej nie trzeba by zmienić. Tak samo jak resztę elementów tej układanki. Wiadomo, szefowie kuchni są szaleni, z rodziną najlepiej na zdjęciach – z góry przepraszam za seksizm – a kobiety bywają zdradliwe i niedoceniające Prawdziwie Wartościowych Facetów. Tak, wiem, to oczywista oczywistość, ale cóż, taka jak reszta tego filmu.
Ale by nie być całkowicie krytyczny wobec tego w gruncie rzeczy przyzwoitego obrazu – tak, jadam czasem hamburgery – to ma on kilka swoich mocniejszych stron. Na pewno warta odrębnego posłuchania jest muzyka, która łączy kilka gatunków, od imprezowych poprzez chilloutowe aż po starego dobrego rocka, a jednocześnie nie traci spójności z obrazem, umiejętnie naśladując zmieniające się nastroje. Jest też kilka całkiem zabawnych scen, jak ta u ludowego znachora czy też cyberseksu – ale raczej są niczym dobre przyprawy dodające smaku nijakiej potrawie, niż są głównym składnikiem. Hmmm, ciekawe, dlaczego tak mi się same kuchenne porównania nasuwają…
Moja ocena: 5/10