Gnarr na prezydenta (Gnarr), Islandia 2010

Dalekie pokłosie licznych filmów opowiadających o kryzysie demokracji i ruchach „oburzonopodobnych”. Tutaj obserwujemy kampanię pewnej islandzkiej partii, która została powołana dla żartu, ale też jako protest przeciwko zawodowym politykom, którzy doprowadzili Islandię prawie do bankructwa. Tytułowy Gnarr jest komikiem i muzykiem, znanym na tamtejszym rynku, który postanawia stworzyć Najlepszą Partię, dosłownie. Obiecuje wszystko wszystkim, wszelkie próby merytorycznej dyskusji szybko sprowadza na dość surrealistyczne tory – i z każdym dniem ma coraz większe poparcie.

Na ten film można patrzeć z kilku stron. Po pierwsze, jest to bardzo fajna, aczkolwiek dość grubymi liniami malowana laurka. Która pokazuje, jak bardzo zakłamany jest świat współczesnej polityki. I jak niewiele trzeba by go przewietrzyć. Ale też widać, że jest to film wyprodukowany przez swojego bohatera. Więc obraz jest mocno jednostronny i wszyscy konkurenci pokazani są w dość negatywny sposób. A sam szef Najlepszej Partii robi świetne wrażenie. Nawet jeśli przyznaje się do jakichkolwiek błędów, to w na tyle sympatyczny sposób, że staje się jeszcze bardziej pozytywnym bohaterem w naszych oczach.

Z drugiej strony, Jon Gnarr, od wielu lat jest komikiem i, jak możemy się przekonać z kilku archiwalnych skeczów nam prezentowanych, jest dość utalentowanym rozweselaczem. W tej warstwie jest to na pewno film warty obejrzenia. Archiwalna reklama nowych pieśni Adolfa Hitlera jest kontrowersyjna, ale bardzo śmieszna. Podobny poziom trzyma dialog o bankructwie spółki głównego bohatera. Dodatkowo jest kilka śmiesznych tekstów, w dodatku na poziomie – i chyba każdy z widzów wyjdzie z seansu z uśmiechem na ustach. A o to nie aż tak łatwo w naszych kinach.

Po trzecie, seans zostawia widza z niezbyt wesołą refleksją. Kampania, która zaczęła się jako wygłup stała się nagle kampanią zwycięską. I nie wiadomo do końca czego się można spodziewać. Niby Jon Gnarr jest człowiekiem inteligentnym i rozsądnym, ale też nie wiadomo do końca jakie są jego poglądy i na ile jego odjechane pomysły (jak wybudujmy Disneyland) będzie chciał zrealizować. Bo happening happeningiem, ale codzienna praca przeważnie bywa nudna… W dodatku, przez cały seans kołatało mi się w tyle głowy pytanie – jak daleko jesteśmy w Polsce od punktu krytycznego w którym ktokolwiek niebędący politykiem porwie tłumy. I kim będzie polski Jon Gnarr. Moim zdaniem, jest coraz bliżej. I obawiam się, że raczej będzie to Stan Tymiński niż Edward Ącki.

Moja ocena: 5/10