Handlarz cudów, Polska 2010
Film jest koprodukcją polsko-szwedzką, ale chyba przy jego powstaniu miał palce maczał jakiś producent o mocno ksenofobicznych korzeniach. Bowiem dwójka dzieci „zaprzyjaźniających” się z głównym bohaterem, jak również ich otoczenie, jest w tym filmie pokazana w bardzo niesprzyjający sposób. Nie dość że ich postępowanie przedstawia się niezbyt zachęcająco – bowiem główna ich aktywność postępki w rodzaju kradzieży, kłamstwach czy też dźganiu kogoś nożem (mniejsza o to czy zasłużenie), ale też dość jednostronnie pokazana jest ich dagestańska kultura. Bowiem jak można w, baczność, Europie, spocznij, robić takie rzeczy jak oni. Przecież u Nas nie występuje takie coś jak nakaz posłuszeństwa kobiety wobec mężczyzny czy też wydawanie dwunastoletnich – za ich pozwoleniem – dziewczynek za mąż. U Nas to nawet pijak ma swoje zasady i jak będzie trzeba wódki nie ruszy. Tylko będzie pomagał innym. Czy też chociaż pisał modlitwy do przenajświętszej panienki…
Ale nie da się ukryć, że główny bohater, też nie jest zbyt interesującą osobą. Co prawda jest napisany czy też pokazany z dużo większą sympatią niż jego małoletni przyjaciele, ale nie zmienia faktu że nie jest zbyt interesującym człowiekiem. Zachowuje się w idiotyczny sposób, obrywa za to, po czym znowu robi jakieś głupoty. Owszem, można to częściowo zrzucić na jego chorobę – ale wtedy może nie należy robić z niego jakiejś Otylii Jędrzejczak dokonującej cudów w wartkiej rzece. Jedynym plusem tej postaci jest odgrywający ją Borys Szyc, który próbuje jakoś zdobyć zainteresowanie widza perypetiami bohatera, ale tak naprawdę scenarzyści nie dali mu więcej do pokazania niż wydzieliny cielesne czy też pełną pasji przemowę religijną. Która – nawiasem mówiąc – jest najlepszą sceną filmu. Jako, że jest to pierwsza scena filmu, to resztę można sobie darować.
A gwoździem do trumny tego filmu była dla mnie muzyka. Która przez cały film opierała się właściwie na dwóch nutach i jednym nastroju. Smętne zawodzenie chóru czasem bywa w filmie potrzebne, by podkreślić nastrój – ale tylko czasem. A nie przez cały seans, na dodatek niezależnie od tego, jakiej sceny jest to ilustracja. I przez to bardziej się człowiek skupia na niesłyszeniu muzyki niż na śledzeniu akcji. Chociaż, może najbardziej chyba doświadczony z twórców filmu - bo mający w swojej filmografii całe 3 pozycje - kompozytor Iris Kjaernested nie chciał jeszcze bardziej uwidaczniać poziomu filmu. I się do niego dostosował…
Moja ocena: 2/10