Robin Hood, USA 2010

Który to już raz widzimy na ekranie ekranizację ludowej o powieści o dzielnym banicie z okolic Nottingham. I z jednej strony dobrze, że Ridley Scott nakręcił ją tak jak nakręcił, czyli z właściwej opowieści wziął imiona bohaterów i miejsca – i niewiele więcej. Ale też z drugiej strony szkoda, że zwiększenia zainteresowania filmem wykorzystuje zupełnie niepasujące nawiązania. Przecież ani on, ani większość ekipy realizującej film nie jest anonimowa i nie byłoby problemów ze ściągnięciem widzów na film o kimś zupełnie fikcyjnym. I z drugiej strony szkoda że nie okazały się prawdziwe krążące wcześniej pogłoski o pomysłach fabularnych scenarzystów tego filmu. Tak, może w realizacji okazały by się kompletnymi niewypałami – ale na pewno spowodowały większe zaintrygowanie widza. Ja z dużym zainteresowaniem czytałem informacje o tym, że zarówno Szeryfa z Nottingham, jak i Robin Hooda ma grać ten sam aktor, a te postacie mają być tą samą - bardzo dwoistą – osobą. Były również pogłoski o takim przedstawieniu antagonistów, że to biegły łucznik i jego kompania miała być czarnymi charakterami opowieści. A tak wyszedł zwykły film awanturniczy spod znaku płaszcza i łuku.

Przeładowany dodatkowo dużą ilością nonsensów bardzo lubianych przez hollywódzkich producentów. Czyli nasz heros posiada liczne ukryte talenty i fakt iż całe życie przetrwał jako prosty łucznik, wcale oznacza iż nie poradzi sobie z mieczem, dowodzeniem obroną Anglii przed inwazją czy też zostaniem trybunem ludowym. W końcu każdy z nas nosi w plecaku buławę marszałkowską. No i – jako wisienka na torcie – obecność w końcowej bitwie wszystkich bohaterów filmu. Przecież to oczywista oczywistość, że w średniowiecznych bitwach uczestniczyły kobiety, dzieci na kucykach czy też bracia zakonni… Zadziwiające że takie „kwiatki” wyszły spod ręki Briana Helgelanda, bardzo doświadczonego i wysoko cenionego scenarzysty mającego na swoim koncie takie filmy jak „Człowiek w ogniu”, „Tajemnice Los Angeles” czy też „Rzeka Tajemnic”. Ale jeśli prawdziwe są plotki o tym, że spore zmiany w opowieści były dokonywane nawet już w trakcie kręcenia zdjęć – to nic dziwnego…

Ridley Scott jest na tyle dobrym twórcą, że nawet jeśli wychodzi mu słabszy film, to jest w nim sporo elementów wartych zobaczenia. Tak samo jest tutaj. O ile „Robin Hood” jest moim zdaniem średniakiem jeśli chodzi o jego filmografię – to i tak warto go zobaczyć. Chociażby dla takich scen jak początkowe oblężenie i śmierć Ryszarda Lwie Serce. Zresztą – początkowa bitwa też jest najmocniejszym punktem „Gladiatora”. Czy też scena zaskoczenia gdy powraca do Anglii korona a nie Król. Lub świetna scena gdy Jan Bez Ziemi tak zapamiętale walczy w bitwie, że nie zauważa końca bitwy.

Na pewno będzie ten film porównywany do wcześniejszych ekranizacji mitu o człowieku w kapturze. I na pewno stoi na przegranej pozycji jeśli porównamy go do filmów z Douglasem Fairbanksem, Errolem Flynnem czy też Seanem Connery’m. Ba, nawet patrząc na dużo lżejszy i mniej ambitny film z Kevinem Costnerem najnowsza produkcja Ridleya Scotta ma mniej atutów. Ale jakieś ma…

Moja ocena: 6/10