To skomplikowane (It’s complicated), USA 2009
Amerykanie mają dobrą rękę do takich lekkich, na dobrą sprawę nic nie znaczących komedii- które jednak ogląda się ze sporym zainteresowaniem. To nic, że już widzieliśmy to wiele razy i to nic, że pięć minut po wstaniu z fotela zapomnimy o czym ten film był. Ważne jest to, że w czasie seansu mamy zagwarantowaną dobrą zabawę – i przyjemnie spędzone dwie godziny. Czego chcieć więcej? Nancy Meyers już dawno temu pokazała, że bardzo dobrze się czuje w tego typu produkcjach i potrafi z odgrzewanego kotleta, że tak się będę trzymał tematu związanych z bohaterami filmu, zrobić smaczne danie. I że potrafi zrobić film dla widzów którzy nie są aż tak dopieszczani przez amerykańskich filmowców.
Już w „Lepiej późno niż później” mogliśmy obejrzeć film skierowany dla bardzo dojrzałej widowni. Pokazujący, że życie nie kończy się po 40 – czyli w takim wieku, w którym „typowe” komedie romantyczne mówią widzom, że bohaterowie żyli długo i szczęśliwie. A życie ma to do siebie, że długo i szczęśliwie przeważnie dość szybko się kończy. I co wtedy? I to właśnie możemy zobaczyć w „To skomplikowane”. Kiedy dzieci już z domu wyfrunęły, w pracy zawodowej już raczej zaczyna się myśleć o zwolnieniu tempa niż o nowych wyzwaniach – to zaczyna się zastanawiać nad sensem wracania do pustego domu.
I ten film w bardzo interesujący sposób pokazuje, że po 50 życie się nie kończy. Ba, dopiero zaczyna. Oczywiście – istnieje ryzyko, że przy zbytnich szaleństwach pikawka może nie dać rady – ale, cóż, to tylko dodaje więcej pieprzu do codzienności. Ale wracając do filmu. Największym atutem tej komedii jest zespół aktorski. Meryl Streep nigdy nie schodzi poniżej pewnego, bardzo wysokiego poziomu, szczególnie gdy może polegać na swoich ekranowych partnerach. A tutaj ma na kim – Steve Martin, który tutaj jest dość wyciszony i spokojny, świetnie sobie radzi w roli nieśmiałego i ledwo radzącego sobie ze swoim rozwodem architekta starającego się żyć dalej.
Ale z każdym swoim pojawieniem się ekran kradnie dla siebie Alec Baldwin. Grana przez niego postać jest draniem – i to sporego kalibru. Ale mimo tego momentalnie zyskuje sympatię widza i nadzieję, że będzie się pojawiał cały czas. Delikatnie balansując pomiędzy czarem i urokiem a zbyt parodiowym przerysowaniem postaci, jak chociażby w scenie podglądania zza okna, cały czas trzyma uwagę widza na sobie. Szkoda że ten aktor zapowiada swój rozbrat z aktorstwem – bo jest on jak wino. Cały czas pokazuje jaki potencjał w nim drzemie, ale dopiero teraz trafia na role które mu pozwalają go pokazać. Czy to w roli komediowej, jak w „30 Rock” czy też w poważniejszym „Lymelife”. Lata świetlne minęły od czasów gdy był młodym i niezbyt interesującym Jackiem Ryanem…
Moja ocena: 7/10